Czym różni się dzisiejsze wędkarstwo względem tego z okresu PRL? Poznajmy sprzęt i przynęty naszych dziadków.
Kiedyś to było
W czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej rzadko zdarzało się, iż wędkujący posiadał kartę wędkarską. Nad łowiskami nie sprawowano żadnej kontroli. Strażnicy rybaccy pojawiali się nad wodą sporadycznie. Nie było zresztą takiej potrzeby – wędkarze “pilnowali” się sami. Dziś nazwano by ich brzydko “mięsiarzami”, ale prawda jest taka, iż w siatkach lądowało większość tego, co uwiesiło się na haczyku. Nie ma co się dziwić – wobec powszechnego niedostatku towarów w sklepach i wszechobecnej biedy woda potrafiła wyżywić całe wioski. Przestrzegano w miarę jedynie limitów dotyczących co szlachetniejszych gatunków.
Sprzęt i akcesoria
Podstawowym wędziskiem od którego zaczynano często wędkarską przygodę, był wystrugany z leszczyny kij. Co sprytniejsi łączyli elementy “wędki” przy użyciu mosiężnych czy miedzianych skuwek. Za “kołowrotek” służyły dwa gwoździe lub zestaw przywiązywano po prostu do końca wędziska, coś na wzór dzisiejszego bata. Kolejną z popularnych na wodach PRL wędek był “bambus”. Stanowił nierzadko zestaw z Czaplą lub Tokozem. Były to kołowrotki o ruchomej szpuli, tzw. tarczowe.Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, inwestowali w “ruskie” teleskopy lub Germinę rodem z NRD. Używano do nich kołowrotków takich marek jak Delfin, Relax, Prexer, KSB-4 (z krytą szpulą), czy NRD-owski Nixe.
Niezwykle popularne w tamtym czasie żyłki pochodziły z gorzowskiego Stilonu, warszawskiego Polspingu, czy zakładów Chemitex-Stilon z Kędzierzyna Koźla.Haczyki dostarczały zaś Zakłady Metalowo-Elektrotechniczne i Sprzętu Wędkarskiego Motoruch z Niepołomic (produkujące równie doskonałe “blachy” na drapieżniki). Co zamożniejsi używali norweskich Mustadów.
Spławik? Obowiązkowo z pióra! Najlepsze były z indyka lub gęsi. Muszę przyznać, że były niezwykle czułe.
By nad wodą dobrze wypocząć przydatne było składane krzesełko firmy “Łucznik”.
Za podpórki pod wędki służyły najczęściej gałęzie najbliższego drzewa, odpowiednio ucięte na kształt widełek.
Z takim wyposażeniem można było dziarsko ruszać nad wodę.
Przynęty i zanęty
Okres PRL to czas, w którym przynęty trzeba było sobie zorganizować samemu.
Do najlepszych przynęt “mięsnych” należały własnoręcznie nazbierane rosówki, wykopane czerwone robaki, wyhodowane na kawałku mięsa białe robaki, larwy chruścika zwane “kłódkami”, różnego rodzaju chrabąszcze, korniki, czy koniki polne. Jako wędkarz kochający poławiać liny muszę przyznać, że do tej pory nie ma nic lepszego niż siekane rosówki. Warunek jest taki, że muszą być zbierane po ciemku, gdy jeszcze jest rosa. Te ze sklepu już tak linom nie smakują.
Jeżeli chodzi o przynęty naturalne i te pochodzenia roślinnego to uważam, że nawet współcześnie dobrze sprawdzają się parowane lub gotowane ziemniaki, które mogą służyć również jako zanęta. Ponadto należy wspomnieć o pęczaku i pszenicy, zwłaszcza, gdy interesują nas płocie, leszcze oraz karasie. Karpie i amury uwielbiają zajadać się grochem.
Ciasta i owoce
Dawne wędkarstwo opierało się w dużej mierze na różnego rodzaju ciastach. Wyjątkowo skuteczne były te na bazie chleba i kaszy manny. Innymi przynętami stosowanymi przez naszych dziadków były kukurydza, konopie, płatki owsiane, ryż preparowany czy ser. Nie należy zapominać o owocach: nęcąc wcześniej czereśniami, mirabelkami, czy czarnym bzem, można było uzyskać całkiem przyzwoite efekty.
Ryby wabiono trochę inaczej niż przyjęło się to dziś. Zanim udano się na zasiadkę przez tydzień, co drugi dzień, do wody wrzucano to, na co mieliśmy w planach wędkować. Przed samym wyjazdem na ryby robiono dzień przerwy. Uważam, iż był to bardzo skuteczny sposób, który sam stosuję często po dziś dzień. Jako zanęt używano również otrębów, zboża, ziemniaków, chleba a nawet… odchodów gołębi. Te ostatnie są do dziś cenionym wabikiem mającym skusić duże płocie.
Pracując nad tym tekstem przenoszę się myślami nad swój ulubiony, dziki zbiornik. Jest piękny, letni wieczór. Słońce chyli się ku zachodowi. Jestem sam na sam z otaczającą mnie przyrodą. Wpatruję się w wodę. Na jej powierzchni co rusz pojawiają się oznaki żerowania linów. Nagle z tego półsnu wyrywa mnie głos żony. Przyniosła mi kawę. Tylko się uśmiecham. Wszak żadna kobieta nie może liczyć na tyle męskiej uwagi co spławik w bezwietrzny dzień…
Autor: Piotr Zarośliński
Fot. Canva