Dawni ludzie, ludzie antyku owładnięci sobą podług idei antropocentryzmu, która stawia na piedestale myśli wyłącznie człowieka i jego dokonania, skusili się, by przedstawiać świat „bliżej”. Wyszli niejako sami do siebie i zaczęli kreować inscenizacje w miejscach publicznych. Zaroiło się od kuglarzy na targach, ryneczkach i placach. Chcieli w ten sposób wytłumaczyć zjawiska zachodzące w przyrodzie wyczarowanej przez bogów.
Docere, movere, delectare
Zasada była prosta. Sztuka miała nie tylko uczyć, ale także wzruszać i sprawiać przyjemność, lecz jak zwykle nic nie dzieje się przypadkiem. Aby uwiarygodnić te zabiegi i jednocześnie nie narazić się mieszkańcom Olimpu, a w szczególności Melpomenie – patronce pieśni wszelakich, pionierzy sztuki scenicznej musieli czcić bogów poprzez sztukę.
Ach, ten Dionizos!
Lubił wino, zabawę, szaleństwo, aż po orgiastyczne tańce. Już w dzieciństwie odkrył zalety winnej latorośli i później naznaczony obłędem przez Herę, żonę Zeusa, wyruszył w świat w towarzystwie leśnych demonów – satyrów z koźlimi nogami, uszami. Z dość pokaźnym przyrodzeniem wzbudzał ciekawość i egzaltację. I tak wędrował przez świat ów sprośny, osobliwy orszak, przy wtórze fletni, cymbałów, kastanietów z rozkosznymi pucharami pełnymi wina. Okoliczni mieszkańcy dość szybko zaczęli czcić Dionizosa i dołączać do roztańczonego orszaku, który namiętnością tańców umarłego by obudził. Pokłosiem tych figli stała się sztuka zwana z grecka tragos, czyli kozioł i ode – pieśń, co daje – tragedię jako gatunek literacki.
Uparty stratfordczyk
Młody William Szekspir wiecznie marzył o wielkim świecie, świecie, który chciał zmieniać bynajmniej nie poprzez bycie przysłowiowo dobrym człowiekiem, ale szedł dalej. Chciał i mówił ze sceny jako aktor, założyciel londyńskiego The Globe Theatre, ale i pisarz, co wnika dosłownie w umysły odbiorców, stawiając odwieczne „być albo nie być”, czy też „stawiwszy czoło morzu nędzy, przez upór z niej wybrnąć”. Dość szybko zorientował się, jaką moc mają gesty i słowa komunikowane z wysokości sceny wobec audytorium znudzonego nieco, bądź co bądź, dorobkiem antycznych tragików: Sofoklesa, Ajschylosa, Eurypidesa, czy anonimowych, średniowiecznych moralitetów, miracleów, misteriów. Postanowił więc zburzyć dawne zasady jedności czasu, miejsca czy akcji trwających pod parasolem przeznaczenia – fatum i zastąpić bohaterami niejako en face z sercem „na talerzu”, pogrążonymi w ludzkich żądzach i namiętnościach.
Francuski trefniś
„I że twój gniew tak srogi na świata zwyczaje, na śmiech ludzki jedynie wszędy cię podaje” – pisał Molier w „Mizantropie”, chcąc tym sam zwrócić myśli teatromanów doby baroku w stronę komedii, która stała się sprytnym narzędziem wytykania wad społecznych ku uciesze nie tylko króla Francji Ludwika XIV., ale i filozofów – odnowicieli mentalności.
Patrzenie jest głupie
Tadzio Kantor był przekonany, że sztywne, uświęcone tradycją granice między sztukami należy znieść i dlatego działał w różnych dziedzinach. Sojusz malarstwa z teatrem zaowocował happeningami wydobywającymi z zapomnianych szaf i szuflad przedmioty codziennego użytku. Na scenie krakowskiego teatru Cricot2 ożywały stare meble, parasolki, walizki pachnące podróżą, odpustowe korale, biblijne obrazki z kolędy. Za każdą z nich stało wspomnienie czegoś lub kogoś. Kantor zwracał uwagę widza przede wszystkim na sentymenty, które w ułomkach codzienności giną zapomniane jakby zgubione i niepotrzebne.
Teatr czy film?
Można dowodzić prymatu teatru nad filmem, ale obie formy sztuki są dziś doceniane. Warto jednak pochylić się nad sztuką dionizyjską, choćby dlatego, że spektakl istnieje tylko w chwili trwania, co sprawia, że jest niepowtarzalny i odtwarzany teraz. Film raz nakręcony pozostaje niezmienny na zawsze. W tym wymiarze theatrum zdaje się być ciekawsze, ale to już rzecz gustu.
Autor: Łukasz Szymański
Fot.